Sport
To już nie są żarty – Legia obrała kurs na pierwszą ligę i coraz mniej wskazuje to, by miała z niego zboczyć. Jeśli nic się nie zmieni, Warszawa może za chwilę zostać największym europejskim miastem bez drużyny w najwyższej klasie rozgrywkowej.
Karol Górski
15.02.2022
Ilustracja: Aleksandra Ołdak
A wydawało się, że gorzej już być nie może. W grudniu, kiedy Legia została skompromitowana na własnym terenie przez Radomiaka, nietrudno było o wrażenie, że mistrz Polski sięgnął dna, którego po prostu nie da się już przebić. Warszawski klub miał za sobą najgorszy okres w swojej powojennej historii, kończąc rundę jesienną w strefie spadkowej. Wiosna miała być lepsza. Umiarkowanym optymizmem napawały dobre wyniki zimowych sparingów, z szatni dochodziły pogłoski o poprawie grobowej jesienią atmosfery, terminarz grał na korzyść Legii. Zagłębie, Warta, Termalica i Wisła Kraków – cztery pierwsze mecze i od razu cztery starcia z bezpośrednimi rywalami w walce o utrzymanie. Z kim się przełamywać, jak nie z takimi drużynami? Wydawało się, że w trzech pierwszych wiosennych kolejkach Legia musi zgarnąć minimum siedem punktów.
No cóż, nie zgarnęła. Po wymęczonym zwycięstwie z Zagłębiem przyszły kompromitująca porażka na własnym terenie z poznańską Wartą i bezbramkowy remis w Niecieczy. Trzy mecze, cztery punkty – mało. Zwłaszcza w sytuacji, gdy pali ci się grunt pod nogami. Chyba nikt już nie ma wątpliwości, że spadek Legii do pierwszej ligi to wizja jak najbardziej realna.
Niemożliwe? A jednak
Gdyby jeszcze pół roku temu ktoś z pełną powagą stwierdził, że na półmetku sezonu Legia będzie bić się o utrzymanie, zostałby wpakowany do pierwszego pociągu odjeżdżającego do Tworek czy Choroszczy. Albo przynajmniej uznany za piłkarskiego ignoranta. To się po prostu nie miało prawa wydarzyć. Owszem, rok wcześniej Lech Poznań nie umiał pogodzić gry w Europie z ligą i zaliczał wpadkę za wpadką, ale jednak utrzymywał dość bezpieczny dystans od strefy spadkowej. Zresztą Lech to Lech – drużyna, która świetne sezony przeplata fatalnymi, poza tym mimo wszystko znajduje się półkę niżej niż Legia. Ta poza ligowe podium wypadła po raz ostatni w 2010 roku, jeszcze za rządów ITI. Następna dekada to okres absolutnej dominacji warszawskiego klubu. Sześć mistrzostw, sześć Pucharów Polski, kilka występów w fazie grupowej Ligi Europy, Liga Mistrzów i pamiętne mecze z Realem czy Sportingiem…
Legia odzwyczaiła swoich kibiców nawet od walki o ligowe podium – to już przed startem sezonu brano za pewnik – a co dopiero o górną połowę tabeli. Utrzymanie? Bez żartów, to jakaś fikcja. Rzecz w tym, że ta fikcja urzeczywistnia się na naszych oczach.
Letni zaciąg truskawkowy
Prezes Dariusz Mioduski stwierdził niedawno, że 90 procent winy za to, że Legia jest tam, gdzie jest, ponoszą trener Czesław Michniewicz i jego sztab. To oczywiście bzdura. Trudno nie zauważyć, że głównym winowajcą obecnego stanu rzeczy jest sam Mioduski. Celowo nie rozpisuję się na temat właściciela Legii – na podsumowanie jego pięcioletniej nieudolnej kadencji przy Łazienkowskiej nie ma tu po prostu miejsca. Cofnę się jednak nie o pięć lat, ale mniej więcej o pół roku.
Wiadomo, łatwo mądrzyć się, pisząc o przeszłości, ale z perspektywy czasu widać, że letnie okno transferowe przy Łazienkowskiej było absolutną katastrofą. Emreli? Potencjał ma spory, co udowodnił choćby w europejskich pucharach, ale transfer do Warszawy pomylił chyba z wyjazdem na Erasmusa. Johanson? Wiecznie kontuzjowany i nieprzystosowany do systemu, którym gra Legia (trzech obrońców i wahadła), w dodatku nie potrafił znaleźć wspólnego języka z Michniewiczem. Ribeiro? Nic szczególnego, co najwyżej przyzwoity zmiennik. Kastrati? Jak twierdził prezes Dariusz Mioduski, „najszybszy piłkarz w Europie”. Jak pokazało boisko, jeździec bez głowy, pozbawiony jakichkolwiek atutów piłkarskich. Rose, Charatin? Mieli być czołowymi ligowcami na swoich pozycjach, w większości meczów nie podnieśli się nawet z ławki. Çelhaka? Jesienią zasłynął głównie odmową gry w rezerwach, dopiero w ostatnich tygodniach zaczął powoli się rozkręcać.
Z letniego zaciągu ówczesnego dyrektora sportowego Radosława Kucharskiego bronią się tylko Nawrocki i Josué, choć w przypadku tego drugiego musiało minąć kilka miesięcy, zanim pokazał pełnię swoich możliwości. W dodatku do efektownej gry mógłby dorzucić trochę konkretów. Ale jego akurat się nie czepiajmy, bo w tej chwili jako jedyny ciągnie grę Legii.
Złe transfery to jednak nie wszystko. Zastąpienie Michniewicza facetem dopiero przyuczającym się do zawodu trenera, później ponowne zatrudnienie gościa zwolnionego nieco ponad rok wcześniej, brak odpowiednich wzmocnień zimą – ostatnie miesiące przy Łazienkowskiej to pasmo nieporozumień. No i mamy tego efekty.
Stolica bez ekstraklasy?
W momencie powstawania tego tekstu Legia zajmuje przedostatnie miejsce w tabeli, ze stratą trzech punktów do pierwszej pozycji „nad kreską”. Do rozegrania ma jeszcze zaległe spotkanie z Termalicą. Teoretycznie nie jest więc wcale tak tragicznie – oczywiście z punktu widzenia walki o utrzymanie, a nie rzeczywistości, do której przywykli stołeczni kibice. Tyle że układ tabeli nie jest w tej chwili największym zmartwieniem Legii. Spójrzmy na terminarz – w pierwszej połowie marca Legia będzie miała za sobą starcia z wszystkimi zespołami walczącymi o utrzymanie. Zostały jeszcze Wisła Kraków, Górnik Łęczna, no i zaległy mecz z Termalicą. Potem zaczynają się schody. Na początku wiosny wciąż obecny mistrz Polski zmierzy się z Rakowem, Lechią, Lechem i Pogonią. Trudno sobie wyobrazić, by Legia w obecnej formie mogła pokonać któregokolwiek z tych rywali. Choć przecież jeszcze kilka miesięcy temu zwycięstwa w takich meczach były obowiązkiem.
Kadra drużyny? Tutaj na próżno szukać nadziei. Po odejściu Luquinhasa Legia z przodu jest kompletnie bezzębna. Niby za jakiś czas wrócić ma kontuzjowany Bartosz Kapustka, ale trudno liczyć na jego znaczący wkład w walkę o utrzymanie. Nie da się wygrywać meczów, mając z przodu Pekharta, Skibickiego czy Rosołka. W tyłach Legia – przynajmniej na papierze – wygląda trochę lepiej, ale raz, że boisko boleśnie weryfikuje również warszawską defensywę, a dwa – potrzeba goli i zwycięstw, a tych sama solidność w obronie nie zapewni.
Przed startem rundy wiosennej sam nie wierzyłem w spadek Legii. Ba, byłem przekonany, że na koniec sezonu zamelduje się ona w górnej połowie tabeli. W to straciłem już jakąkolwiek wiarę. Na utrzymanie też nie postawiłbym obecnie dużych pieniędzy. Owszem, jeśli miałbym udzielić zerojedynkowej odpowiedzi na pytanie o możliwość spadku do pierwszej ligi, wciąż byłaby to odpowiedź negatywna – czyli dla Legii pozytywna. Ale czuję, że w walkę o ligowy byt warszawianie wmieszani będą do samego końca. Nie da się niestety wykluczyć scenariusza, w którym Warszawa już za kilka miesięcy będzie największą europejską stolicą bez przedstawiciela w krajowej elicie.
Karol Górski