Korrespondencje
Podróże różnych głów państw przyciągają zawsze — raz mniejszą, raz większą — uwagę rozmaitych graczy międzynarodowych. Raz dlatego, że często podczas takich wojaży ustalane są kwestie, mające wpływ na politykę międzynarodową. Po drugie często wyjazdy są szansą dla obywateli poczucia przynależności do państwa poprzez możliwość uczestniczenia w spotkaniu z danym politykiem. Czasem jednak zdarza się tak, że podróże tego typu oraz spotkania, jakie odbywają się w ich trakcie, są kontrowersyjne i niepochlebnie odbierane przez tak zwaną społeczność międzynarodową.
Agnieszka Homańska
20.04.2023
Emmanuel Macron
Bez wątpienia takie są wizyty Europejskich czołowych polityków w Chińskiej Republice Ludowej (ChRL, zwanej także dalej Chinami). Pod koniec ubiegłego roku Xi Jinping został wybrany na trzecią kadencję na stanowisku przewodniczącego ChRL. To bezprecedensowe wydarzenie sprawiło, że Xi Jinping zbudował swoją pozycję na miarę słynnego przywódcy Mao Zedonga. Władzę skonsolidował, co ogłosił światu, a w tym co najważniejsze w oczach Pekinu, Rosji i Stanom Zjednoczonym, oraz zaprosił do siebie przywódców krajów Unii Europejskiej, tj. Hiszpanii, Włoch, Francji, Niemiec oraz Unii Europejskiej (tu można debatować, kto tym przywódcą miałby być, jednak odpowiednie stanowiska pozwalały na podróż szefowej Komisji oraz Wysokiego przedstawiciela Unii do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa). Pedro Sanchez, premier Hiszpanii pojechał, później zrobił to również Olaf Scholz — kanclerz RFN. Mówiło się o tym w mediach, mówiło na szczytach. Jednak żadna z tych podróży nie odbiła się tak szerokim echem jak wizyta Ursuli Von der Leyen oraz — co w tym przypadku ważniejsze — prezydent Francji Emmanuela Macrona.
Co wydarzyło się w Pekinie na pewno w Pekinie nie zostanie. Macron zabrał ze sobą grono Francuskich biznesmenów i przez 6 godzin rozmawiał z Xi o — jakże dyplomatycznie nazwanych — możliwościach, szansach i wyzwaniach dla współpracy Francusko-Chińskiej. Gdyby tylko na tym polegało ich spotkanie, problemu by nie było. Pojawił się on jednak dlatego, że Macron poszedł kilka kroków za daleko i zaczął, niczym frontman Unijnej Dwudziestki Siódemki tłumaczyć, czym jest autonomia strategiczna budowana przez UE, jaka jest rola USA i szeroko pojętych relacji transatlantyckich w zakresie bezpieczeństwa i współpracy w Europie, a swoje tezy stawiał pewnie, bez uzgodnienia z innymi partnerami i na kanwie swojego wielkiego pomysłu Europejskiej Współpracy Politycznej.
Zrobił to w bardzo francuski sposób. Macron, jak każdy zasiadający w Pałacu Elizejskim, chce po sobie zostawić pewną schedę. Szczególnie teraz, kiedy w kraju wrze z powodów planowanej reformy emerytalnej, a poparcie wśród społeczeństwa dla prezydenta spadło poniżej 30 %. Dlatego Macron postawił na kartę polityki zagranicznej, chcąc pokazać możliwości Europejskiego przywództwa Francji jako lidera w budowaniu autonomii strategicznej. Francuzi byliby może i zadowoleni z jego działań, ale są oni bardziej skoncentrowani na wewnętrznych problemach i niepokojach, niż na budowaniu pozycji swojej ojczyzny w regionie.
Wizja Macrona nie przyniesie mu zatem zrostu słupków poparcia, ale może mu zaszkodzić w relacjach międzynarodowych. Jest bowiem dość wyraźnie inna niż wizja krajów Europy Środkowo-Wschodniej czy też nawet niektórych państw basenu Morza Śródziemnego. Krytyka na prezydenta spadła przede wszystkim od niezadowolonych stolic UE, którym albo nie na rękę autonomiczne działania Paryża (bo sami chcą mieć głos i mają swoje interesy, albo realnie czują zagrożenie rosyjskie i inaczej patrzą na amerykańska obecność — widzą ją bowiem jako niezbędny element budowania bezpieczeństwa Europy. No i Ameryka, której mniej o wizje autonomii strategicznej chodzi, a o oddanie kwestii Tajwanu Chinom. Co więcej, Macron niepotrzebnie, nie posiadając takiego mandatu, stwierdził, że Europa nie będzie angażować się w sprawy Tajwanu, zostawiając spór na linii Pekin-Tajwan jego uczestnikom. Dostał za to pochwały, jednak nie były to międzynarodowe słowa uznania, a pochlebne komentarze Chin: Najsilniejsza krytyka Macrona nadchodzi z USA, jak również z Europy Środkowej i Wschodniej. Nietrudno to zrozumieć, ale wymaga to czujności Europy. Państwa Europy Środkowej i Wschodniej są na pierwszej linii konfliktu rosyjsko-ukraińskiego i mają szczególnie poważne obawy o bezpieczeństwo, co doprowadziło do bardziej radykalnej polityki zagranicznej – napisał Związany z Komunistyczną Partią Chin dziennik ,,Global Times”.
I tak po wizycie Macrona pozostały głosy o francuskim pocałunku w Pekinie. Nie zrewolucjonizował on stosunków międzynarodowych, ale na pewno przypomniał krajom po obu stronach Oceanu Atlantyckiego, że wiele kwestii uznawanych za pewne lub dobrze znane i oparte na punktach wspólnych… wymagają kolejnych rozmów i wysiłków dyplomatycznych. Gdyby to wydarzenie miało miejsce bez obecnego kontekstu wojny w Ukrainie oraz napięć w Cieśninie Tajwańskiej, możliwe, że podróże takie jak ta, nie miałyby tak dużej wagi. Jednak w polityce jak w dyskursie, tekst musi być odebrany i rozumiany w określonym kontekście. W tym obecnym — należy się krytyka. I chłodne spojrzenie na Paryż, który wciąż zdaje się tęsknić za swoją, słusznie minioną, rolą mocarstwa. Świat nie jest już ani mono, ani bipolarny. Nie ma jednego hegemona, jest wielu liczących się graczy, takich jak USA, kraje BRICS (Brazylia, Rosja, Indie, Chiny oraz Republika Południowej Afryki), Wielka Brytania czy kraje UE. I tu pojawia się problem — wśród aktorów sceny międzynarodowej nie ma wcale konsensusu co do tego, kto się bardziej liczy, a kto mniej, i czy w ogóle jest ktoś, kto dyktuje jakieś zasady. Są też państwa, które w poprzednich wiekach i bez obecnej zglobalizowanej współpracy wiodły prym i wciąż chcą — tym razem jako liderzy regionu — liczyć się bardziej niż inni, zaznaczając przy tym swą pozycję. Taka właśnie jest m.in. Francja.
Agnieszka Homańska